Dla każdego aktywnego uczestnika procesu budowlanego jest oczywiste, że bez specjalnych rygorów prawnych nie byłaby możliwa budowa żadnej drogi, wodociągu czy sieci telekomunikacyjnej. Tej ostatniej szczególnie, bo do niedawna prawo nie uznawało jej za medium podstawowe. Dlatego nadzwyczajne regulacje, jak przedmiotowy art. 30 megaustawy (czasem słusznie krytykowany), muszą istnieć do czasu zmiany świadomości „udzielnych książąt”, przypisujących sobie władzę ograniczania dostępu do nowoczesnych technologii.
Odrębną kwestią jest niska (i pogarszająca się) jakość prawa – procesu jego stanowienia i stosowania. Ustawy tworzy się w pośpiechu, niedbale i w oderwaniu od realiów. Nawarstwiające się luki i sprzeczności powodują co jakiś czas sytuację patową, w której dany zakres regulacji staje się całkowicie dysfunkcjonalny. Wówczas racjonalny ustawodawca ma dwa wyjścia: derogować stare ustawy i napisać wszystko od nowa (co wydaje się utopią), albo uchwalić specustawę, która jako tzw. lex specialis ma pierwszeństwo interpretacyjne nad przepisami ogólnymi.
Każda specustawa jest – ex definitione – rozwiązaniem tymczasowym, swoistą „prowizorką” prawną, która powinna służyć do czasu udrożnienia rozwiązań systemowych. Jednak, jak wiadomo, „prowizorki” bywają najtrwalsze, więc zamiast naprawiać system, naprawia się „prowizorki”, które przez to... stają się trwałym elementem systemu.
Tak też powstała nasza telekomunikacyjna megaustawa. Niedoskonała, niedopracowana, pełna kontrowersji, ale póki co – niezbędna. Przedstawiciele doktryny prawa uważają ją za patologię legislacyjną, właściciele nieruchomości – za niesprawiedliwość dziejową, prezesi spółdzielni mieszkaniowych – za naruszenie ich władzy, a urzędnicy – za zakłócenie błogostanu. Jednak bez niej w ostatnich kilku latach nie byłoby możliwe wybudowanie dziesiątek tysięcy kilometrów infrastruktury telekomunikacyjnej (ani rozliczenie otrzymanych na ten cel dotacji unijnych). Wcześniej uzyskanie prawa do budowy (nawet krótkiego odcinka sieci) trwało wiele miesięcy, albo i lat.
Wobec utrwalenia „specustawowego” modelu tworzenia prawa i zakorzenienia takich aktów w polskim systemie prawnym, także i megaustawa zdążyła obrosnąć nowelizacjami, stając się – tak jak większość ustaw – zlepkiem doraźnie doklejanych przepisów, stopniowo tracących przejrzystość i spójność. Pytanie, czy kolejna nowelizacja – sugerowana przez mec. Pawłowskiego – coś poprawi, czy wręcz przeciwnie? Byłby to kolejny wyjątek od ustanowionych reguł, a zważywszy na to, że te reguły megaustawy same już są wyjątkami od przepisów ogólnych, to przedmiotowe wyłączenie byłoby de facto (i de iure) wyjątkiem od wyjątku. Czy warto tworzyć takie wielopiętrowe konstrukcje prawne? Chyba nie w tej sprawie.
[śródtytuły od redakcji]