Obowiązki pokryciowe przy rezerwacjach częstotliwości to rzecz normalna na całym świecie. Nie jest to coś, przeciwko czemu operatorzy komórkowi mieliby protestować. Każdy startujący w aukcji czy przetargu wycenia te zobowiązania w ramach swojego biznesplanu, szacując wartość, jaką ma dla niego wystawiane w procedurze selekcyjnej pasmo. Obowiązki pokryciowe, to cenne narzędzie dla państwa – jeżeli wzniesiemy się na poziom teoretyczny. Gorzej przychodzi praktyczna realizacja, bo z jednej strony państwo oczekuje i wymaga, a z drugiej wcale nie ułatwia budowy sieci komórkowych, a zatem wypełniania podjętych zobowiązań.
Jak tymczasem w biznesplanie wycenić coś, co może okazać się niemożliwe do realizacji? Czy takie ryzyko, biorąc pod uwagę jak ważne dla rozwoju kraju są nowoczesne sieci telekomunikacyjne, powinno w ogóle istnieć? Szkoda, że stan otoczenia regulacyjno-inwestycyjnego to dzisiaj problem tylko i wyłącznie operatorów, którzy jednak muszą realizować zobowiązania wynikające z rezerwacji.
Proces inwestycyjny związany z budową stacji bazowych to dzisiaj droga przez mękę. Procedowana właśnie w Sejmie nowela ustawy o wspieraniu rozwoju usług i sieci telekomunikacyjnych (megaustawa) rozwiązuje jedynie część problemów i przeszkód, jakie napotyka branża. Budowa stacji bazowych trwa dziś średnio ponad 20 miesięcy. To jeden z najwyższych (o ile nie najwyższy) wynik w Europie. Prawo jest na tyle niejasne i nienadążające za rozwojem technologii, że problemy z interpretacją występują na wszystkich szczeblach wydających decyzje.
Wojewodowie podlegli jednemu Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji, potrafią w odstępie kilku dni wydać dwie skrajnie różne decyzje przy tym samym stanie faktycznym (a są przecież realizatorami polityki rządu). W orzecznictwie sądów administracyjnych utrwala się linia nakazująca stosowanie pełnego postępowania budowlanego nawet przy samej tylko zmianie mocy nadajników, nie wymagająca przysłowiowego dokręcenia choćby jednej śrubki. Dlaczego wykluczane są sprawne tryby instalowania stacji bazowych bez zgłoszenia i ze zgłoszeniem budowlanym? Tym bardziej, że po uruchomieniu każdej nowej stacji lub rekonfiguracji istniejącej muszą być wykonane pomiary natężenia PEM przez akredytowane laboratorium, a w przypadku gdy rekonfiguracja stacji ma charakter „zmiany istotnej” operator dodatkowo musi dokonać aktualizacji zgłoszenia środowiskowego.
Dlaczego nie ma odpowiedzialności projektanta za kwalifikację środowiskową stacji bazowej, czyli stwierdzenia – na podstawie fachowej wiedzy popartej stosownymi uprawnieniami – że budowana instalacja nie ma znaczącego wpływu na środowisko? Teraz samorządowcy analizują to we własnym zakresie – nie mając większej wiedzy często żądają (mimo braku podstaw prawnych) zgód lub zaświadczeń od organów środowiskowych. Pozostają tym samym w przekonaniu, że w ten sposób zdejmą z siebie odpowiedzialność za podjętą decyzję. Jednocześnie nie sprawdzają poprawności projektu domu czy wykonania instalacji elektrycznej – bo tam już odpowiedzialność projektanta istnieje. Trzy sytuacje praktycznie identyczne, a jakże różnie traktowane!
Są też kwestie, na które państwo ma pośredni, ale niebagatelny wpływ. Chociażby na edukację społeczeństwa i walkę z mitami dotyczącymi pola elektromagnetycznego. Tu cieszy fakt opublikowania przez Ministerstwo Cyfryzacji tzw. „białej księgi PEM”. Ważne jest, by pójść za ciosem i promować to wydawnictwo nie tylko poprzez media, ale i w bezpośrednich relacjach z samorządami – gdzie podejmowane są decyzje dotyczące procesów inwestycyjnych, a równocześnie następuje bezpośrednia interakcja z lokalnymi społecznościami.
Martwi natomiast bierna postawa Prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej, który choć w swojej strategii wymienia zadania edukacyjne w tym samym zakresie, to na razie nie widać by je realizował.