Ireneusz Piecuch: Czy to oznacza – odnosząc się znowu do tez rozporządzenia – że jeżeli w Europie zostanie 3-4 operatorów, to w Polsce nie będzie inwestycji? Tutaj nadal będzie mieszkać 38 mln osób i odbiorców usług.
Witold Drożdż: Każdy operator, w jakim kraju by nie działał, przy decyzji inwestycyjnej kieruje się przede wszystkim rachunkiem ekonomicznym.
Łukasz Dec: Skoro tak, to rozporządzenie o jednolitym rynku chyba wiele nie zdziała? Czy może w tak radykalny sposób zmienić warunki rynkowe, aby kalkulacje operatorów nagle się zmieniły, a inwestycje eksplodowały?
Ireneusz Piecuch: To jest ogólny problem tego rozporządzenia: właściwe uzasadnienie kontra niewłaściwa treść. Mam wrażenie, że przepisy szczegółowe w niewielkim stopniu mogą się przyczynić do realizacji opisanych we wstępie celów, z którymi się w wielu punktach zgadzam.
Witold Drożdż: Dyskutujemy dużo o założeniach, tymczasem według mnie kluczowe są – nie całkiem spójne z założeniami – zapisy samego rozporządzenia. Po każdej iteracji tego tekstu przez kolejne ciało we władzach Unii zostaje coraz mniej. Za chwilę go w ogóle nie będzie. Pozostaną tylko dobre założenia… i przepisy o roamingu.
Anna Streżyńska: I właśnie roaming jest obszarem właściwym do regulowania na poziomie europejskim.
Ireneusz Piecuch: Może to będzie ten naturalny czynnik konsolidacyjny? Łatwość przemieszczania sie abonentów i oczekiwania, co do usług w roamingu mogą być łatwiejsze do zaadresowania przez paneuropejskiego gracza. Na czysto ekonomicznych podstawach.
Anna Streżyńska: W tym projekcie ktoś wypunktował kluczowe kwestie, w prosty sposób przeniósł model regulacji krajowych na poziom europejski i dodał trochę szczytnych haseł. Znamienna jest sprawa uniwersalnego pozwolenia telekomunikacyjnego. Komisja – chyba sfrustrowana faktem, że kolejne dyrektywy nie są w stanie wymusić na państwach członkowskich dostosowania się do zasad wolnej działalności gospodarczej – uznała, że trzeba to odgórnie narzucić rozporządzeniem. Czyli centralizacja. Dobrym porównaniem jest projekt dyrektywy o obniżaniu kosztów budowy sieci telekomunikacyjnych, gdzie wyznaczono spójne cele i powierzono krajowym organom ich realizację. Wygląda, jakby każdy z tych dwóch dokumentów przygotowały różne ekipy.
Witold Drożdż: Z doświadczenia wiemy, że punkt widzenia na te sprawy lubi się szybko zmieniać.
Jeszcze kilka lat temu byliśmy w Polsce bardzo zadowoleni, że nie krępuje nas jednolity rynek, czy też wspólna polityka energetyczna. Dzisiaj jesteśmy orędownikami takiej wspólnej polityki. Pytanie, czy na rynku telekomunikacyjnym, to się nie powtórzy, zwłaszcza jeżeli przestaniemy myśleć tylko w kategoriach krajowych, czy europejskich i popatrzymy na mapę świata?
Anna Streżyńska: Tak, czy inaczej nad projektem aktu o obniżeniu kosztów przetoczyła się poważna dyskusja. Państwa członkowskie wykazały, że formuła rozporządzenia zbyt daleko ingeruje w krajowe uwarunkowania. Gdyby takie rozporządzenie przyjęto w Polsce, to kolizje z megaustawę sparaliżowałyby działanie UKE. Wysłuchano krytycznych głosów i aktowi nadano łatwiejszą do absorpcji formułę dyrektywy.
Cezary Albrecht: Nie zamykałbym się jednak tak bardzo w krajowych ramach. Nie powinniśmy traktować naszego rynku, jak skansenu, skoro nasze otoczenie się zmienia. Jeżeli na przykład Unia Europejska wynegocjuje ze Stanami Zjednoczonymi porozumienie o swobodnym przepływie usług i kapitałów, to tym samym mogą się otworzyć w Europie wrota dla bardzo prężnych podmiotów, z którymi dzisiaj nie umiemy jeszcze konkurować, bo działamy w zupełnie innej skali. Ja uważam, że wizja europejskiego jednolitego rynku telekomunikacyjnego wydaje się godna podziwu, chociaż przyznaję, że dzisiaj może być na to jeszcze za wcześnie. Niedobrze, kiedy Unia nie chce bronić rodzimego rynku, jak to się stało w przypadku zdefiniowanego niedawno rynku MTR, który równa wymianę ruchu wewnątrz Unii i poza Unię. To oznacza wypływ gotówki od europejskich operatorów.