Skoro telekomunikacja jest najbardziej masową usługą na rynku konsumenckim, to telekomunikacyjnych obietnic nie może zabraknąć programach partii politycznych przed nadchodzącymi wyborami parlamentarnymi. Ponieważ politycy operują hasłami na użytek naszej masowej wyobraźni, to stawianie im pytań w rodzaju: „jak?”, „po co?” i „za czyje pieniądze?” zakrawa na zupełnie niepotrzebny masochizm. Czy naprawdę nie wystarczą zgrabne hasła?
Tytuł felietonu inspirowany jest motywem ze zbioru humoresek Jarosława Abramowa-Newerlego „Pan Zdzich w Kanadzie” (polecam!). Tam bohater rozważał powtórkę casusu Stana Tymińskiego i kandydowania na prezydenta RP, jako mąż opatrznościowy prosto z emigracji. Zupełnie inne czasy, zupełnie inne problemy, zupełnie inne środki przekazu, ale kontekst ten sam.
– 365 gigbajtów darmowego internetu dla 5 mln młodych Polaków! – zalicytowała Koalicja Obywatelska 2 tyg. temu. – Światłowód w każdym budynku – podniosło stawkę Prawo i Sprawiedliwość, publikując program wyborczy pod koniec ubiegłego tygodnia. Dołożyło jeszcze „polską sieć 5G”, ale to już chyba tylko dla wąskiej grupy fetyszystów flagi biało-czerwonej.
Bardziej z przekory, niż zawodowej ciekawości, zapytaliśmy na publicznych profilach Koalicji, co dokładnie oznacza jej propozycja i jak miałaby zostać zrealizowana. Odpowiedzi – ma się rozumieć – brak. Technicznie można to sobie bez trudu wyobrazić – obowiązek rejestracji pre-paid przetarł szlaki. Pytanie, czy rozdawnictwo usług potrzebne jest na rynku, na którym cena 1 gigabajta mobilnego dostępu (zakładam, że o taki internet chodzi Koalicji) kosztuje w detalu 1-2 zł? Nie przeczę, że dostęp, to dzisiaj artykuł pierwszej potrzeby, ale młodym ludziom przydałoby się jeszcze parę innych rzeczy: szklanka mleka, łyżka tranu, darmowy dentysta, zajęcia sportowe... ale to jakoś nie podnieca wyobraźni, więc w ofercie politycznej tego nie ma (a przynajmniej ja nie słyszałem).
Nic nie wiadomo, kto miałby zapłacić za ten luksus darmowego netu – podatnicy, czy operatorzy telekomunikacyjni na mocy szybko przyjętej specustawy o szczególnych warunkach świadczenia usług dostępu do internetu dla młodocianych obywateli. Takimi detalami na razie się nie zajmujemy. Jeżeli trzeba będzie lub można będzie realizować wyborcze obietnice, to się wtedy pomyśli. Ciekawe, że sceptycznie skomentował propozycję partyjnych kolegów europoseł Michał Boni, kontestując sens rozdawnictwa gigabajtów. Na szybko policzył, że to by kosztowało (skarb państwa?) 1,8 mld zł rocznie.
Nie mniejszy rozmach – liczony złotymi polskimi – ma PiS, obiecując światłowód do „każdego budynku”. Po realizacji POPC bez optycznych łączy zostanie pewnie jeszcze ze 3-4 mln gospodarstw domowych w Polsce. Gdyby rozumieć obietnicę PiS literalnie, to trzeba by wydać co najmniej kilkanaście miliardów złotych i niejednokrotnie układać całe kilometry kabla, żeby podłączyć pojedyncze domostwo. W wersji „na 100 proc.” to jest po prostu nie zrobienia. Przy czym trudno nie zauważyć, że projekt PiS – przy całym jego braku szacunku dla szczegółów – wprost wychodzi z POPC i wpisują się w przyszłą działalność Funduszu Szerokopasmowego. Pomysł Koalicji natomiast jest po prostu z... wyborczego kapelusza.
Składanie obietnic, to taki przedwyborczy rytuał. Politycy udają, że zrobią, co obiecują, a wyborcy udają, że w to wierzą. Jest to nie tyle lista celów do zrealizowania, ile lista haseł do budowania wizerunku: „z tym się utożsamiamy, więc ty się wyborco utożsam z nami i oddaj nam swój głos”. W sumie, to miło, że oba główne ugrupowania na krajowej scenie politycznej chcą się kojarzyć z powszechnymi i dobrej jakości usługami telekomunikacyjnymi. To mi w zasadzie wystarczy. Nie wiem, czy jestem zainteresowany realizacją wyborczych obiecanek.