Usługi abonamentowe, to w ostatnich latach mokry sen globalnego biznesu i nowy afrodyzjak branży startupowo-inwestycyjnej. Każdy chce być „jak Netflix”. Telekomy powinny zatem dumnie rozglądać się po rynku, bo dla nich to główny model działania. Okazuje się jednak, że abonamentowa idylla bierze w łeb kiedy rynki zaczynają szaleć.
Inflacja w tym roku ma wynieść w Polsce około 18 proc., czyli na poziomie późnych lat 90-tych. Poza tym, że wskaźnik jest bardzo wysoki (aczkolwiek minister finansów Turcji pewnie by się nerwowo oblizał, bo on się w tym roku spodziewa 65-70 proc.), to jeszcze eksplodował w tym, a zatem rynek nie zdążył się przygotować do takiego wzrostu cen.
Nie darmo więc od roku telekomy – gniecione kosztami energii elektrycznej i presją płacową – dopominają się o prawo indeksowania umów abonenckich. Powoli, niepewnie, nerwowo… bo wiadomo, że organy regulacyjne nie lubią skoków cen usług. Pamiętny przykład Canal+ nauczył regulatora, że wtedy trzeba obsłużyć bardzo wiele skarg konsumenckich.
Wygląda na to, że nauka nie poszła w las. Niedługo bowiem po tym, jak czołowe telekomy zdecydowały się wprowadzić do umów klauzule indeksacyjne, Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów gromko obwieścił, że musi sprawdzić, czy aby nie są abuzywne.
Temat jest grząski, któremu to przekonaniu dałem wyraz w jednym z zeszłorocznych komentarzy. Na rynku telekomunikacyjnym tradycją są umowy terminowe. Wygodne dla klientów, bo trudno sobie wyobrazić wizytę technika i aktywację nowej usługi dostępowej co 3 miesiące. Wygodne także dla operatorów, bo dają pewność kilkunastomiesięcznego przychodu, pozwalającego m.in. pokryć koszty aktywacji i sprzętu abonenckiego. Kiedy jednak strony wiążą się na kilkanaście miesięcy, to na dobre i na złe, a warunki (w tym cenowe) powinny przetrwać próbę czasu. Na rynku B2B bywa inaczej i są branże, w których istnieją zmienne czynniki stawkotwórcze – kursy giełdowe, czy właśnie wskaźniki inflacji. Na rynku klienta indywidualnego to się zdarza rzadko.
Telekomy może chciałyby inaczej, ale – jak wspomniałem – tradycja jest inna. Zwyczaje jednak się zmieniają, a 18-proc. inflacja jest wyjątkowo silnym czynnikiem zmian. Jakoś tak się jednak dziwnie składa, że nikt do końca nie chce uwierzyć w dobrą wolę operatorów i założyć, że podniosą ceny tyle, ile to jest konieczne. I słusznie, bo w biznesie nie ma cen „tyle, ile koniecznych”. Są ceny „ile klienci zniosą, a konkurencja pozwoli”.
Tymczasem zaproponowane w klauzulach indeksacyjnych zapisy są nieostre i dają… duże pole do działania. Uzasadnieniem podwyżki jest konkretny poziom wskaźnika inflacji, tylko nikt nie powiedział, że wzrost cen będzie właśnie o wskaźnik inflacji. Co znowu może być racjonalne, bo koszty energii elektrycznej, czy koszty pracy – czynniki istotne dla telekomów – spokojnie mogą rosnąć ponad inflację bazową. Prezes UOKiK zdaje się (z zadziwiającą nieufnością) podejrzewać, że operatorzy nie tylko „zrekompensują wzrost kosztów”, ale jeszcze dodatkowo „zwiększą wartość klienta”.
Jak mi się kończy kostka masła, to idę do sklepu i kupuję nową, zgrzytając zębami, że znowu podrożała od poprzedniego poniedziałku. Albo nie kupuję i jem chleb bez masła. Mam wolność zawarcia kontraktu z dostawcą masła. Trochę inaczej gdybym miał 24-miesięczny kontrakt, ale indeksowany kursem masła na giełdzie w Nowym Jorku. To jednak niekończenie musiałoby mi się podobać.
Abonament na usługi i powtarzalne przychody, to może i złoty biznes w czasach stabilnej gospodarki. Ale kiedy rynki szaleją może zacząć się problem.
Piątkowe komentarze TELKO.in mają charakter publicystyki – subiektywnych felietonów, stanowiących wyraz osobistych przekonań i opinii autorów. Różnią się pod tym względem od Artykułów oraz Informacji.