Tom Wheeler, szef amerykańskiej Federal Communications Commission, czyli nadzorcy rynku telekomunikacyjnego w USA zaproponował, by w Stanach Zjednoczonych szybki internet definiowano jako łącze umożliwiające pobieranie danych z prędkością nie mniejszą niż 25 Mb/s i wysyłanie ich z prędkością nie mniejszą niż 3 Mb/s. To zmiana, która wielu nie mieści się w głowie.
Wdrożenie propozycji Toma Wheelera oznacza wielkie przemeblowanie na mapie szybkiego internetu w USA. Łącza szybsze niż 25/3 Mb/s są rzadko oferowane na terenach wiejskich. Aż 55 proc. mieszkańców tych terenów mieszka poza zasięgiem takich usług. A i w miastach nie każdy może je mieć – poza zasięgiem jest 8 proc. mieszkańców. Średnio 17 proc. obywateli USA nie ma możliwości skorzystania z "szybkiego internetu".
Ewentualna zmiana dotknie tych operatorów telekomunikacyjnych, którzy dziś oferują usługi z wykorzystaniem technologii DSL. Jedynie linie z VDSL, VDSL2, VDSL vectoring mają parametry, które spełniają proponowaną przez szefa FCC definicję. Klienci, korzystający dziś z różnych wersji ADSL, przekonani że mają szerokopasmowy internet, mieliby zwykłe stacjonarne łącze stałe.
Według aktualnej definicji w USA szybki internet, to łącze 4/1 Mb/s. Ta definicja obowiązuje od 2010 r. Wcześniej łącze szerokopasmowe miało mieć 200 kb/s. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Komisja Europejska uznaje za "szerokopasmowe" łącze o przepływności do użytkownika nie mniejszej niż 144 kb/s, zaś OECD dolną granicą szerokopasmowego internetu umieściło na poziomie 256 kb/s w dół sieci.
Tom Wheeler pierwotnie proponował podniesienie prędkości pobierania danych do 10 Mb/s. Propozycję zmodyfikował, bo zgodnie z zapisami obowiązującego w USA prawa telekomunikacyjnego, szerokopasmowy internet musi umożliwiać wysyłanie i odbiór wysokiej jakości głosu, danych, grafiki i wideo w dowolnej technologii. W sytuacji, gdy co raz powszechniejsze jest wideo 4K i jednoczesne korzystanie z łącza przez kilku użytkowników (domowe hotspoty WiFi) 10 Mb/s jest zbyt niską przepływnością.
Jak na Twitterze zauważył Igor Ostrowski (@IgorOstrowski), były wiceminister odpowiedzialny w Polsce za telekomunikację, a dziś przewodniczący Rady do spraw Cyfryzacji i prawnik w kancelarii Dentons, „gdybyśmy w Europie wprowadzili podobne regulacje okazałoby się, że »internet szerokopasmowy« posiada parę procent Polaków”.
Te kilka procent, to oczywiście przesada. W Polsce, co prawda, dominują łącza nie wolniejsze niż 10 Mb/s, ale udział przepływności 30 Mb/s (spełniających wymogi Europejskie Agendy Cyfrowej 2020) wynosi – według danych Komisji Europejskiej – 39 proc. Ile z nich umożliwia wysyłanie danych z prędkością nie mniejszą niż 3 Mb/s KE nie informuje i – jak sądzę – nawet się tym nie interesuje. Można jednak założyć, że zdecydowana większość łączy od 30 Mb/s w górę spełniłoby warunek transferu w górę nie wolniejszego, niż 3 Mb/s. Biorąc pod uwagę, że aktualna penetracja stacjonarnego internetu w Polsce jest na poziomie 20 proc., oraz że gospodarstwo domowe ma średnio 2,8 mieszkańców można szacować, że łącza 25/3 Mb/s ma co piąty Polak. Zdecydowana większość z nich mieszka w miastach.
Polska, to nie Ameryka, ale jedno wydaje się być wspólne. Operatorzy w obu krajach nie lubią, gdy regulator chce im narzucić nowe, bliższe rzeczywistości definicje usług. Nasi ISP – przynajmniej na razie – mogą spać spokojnie. Nie ma sygnałów, że definicja szybkiego internetu się zmieni. Amerykańscy – tacy, jak AT&T i Verizon – przekonują, że obywatelowi USA w zupełności wystarczy 4/1 Mb/s. Klientom jest w sumie wszystko jedno jaka jest definicja. Chcą sprawnego łącza, które nie „przycina”, gdy ogląda się wideo w dobrej jakości, które pozwala szybko wysłać na Facebooka, czy YouTube zrobiony kamerę QHD film z wakacji. I to jest dla nich definicja "szybkiego internetu".